poniedziałek, 15 lutego 2010

East of Ireland i nocne eskapady

No więc, wczoraj byłem na zawodach szermierczych w Dublinie. Zawody jak na Irlandię bardzo liczne. Liczba zawodników w ilości 28 była dość wystarczająca, by zawody te uzyskały pewną rangę i poziom. W eliminacjach grupowych poszło mi nie do końca tak, jak tego po sobie oczekiwałem. Tylko 2 wygrane walki z 6. No cóż, gdy robi się głupie błędy, to człowiek sam się nadziewa na szpadę przeciwnika. W efekcie po walkach grupowych miałem miejsce 19. Pierwsza walka w eliminacjach bezpośrednich "o 16." była dla mnie jedną z najcięższych w mojej karierze sportowej. Walczyłem z pewnym jegomościem, leciwym już nieco, niższym ode mnie sporo - jednak w swoim fechtunku bardzo sprawnym. Walczyłem z tym przeciwnikiem już w fazie grupowej, więc miałem pewne rozeznanie i taktykę walki. Otóż, osoba ta jest chyba z racji swojego wzrostu bardzo defensywna. Ale za to obrona, zasłony, przeciwzasłony, a przede wszystkim odpowiedzi na nie - są mało powiedzieć trafne. Są niemal perfekcyjne. Dlatego też wiedziałem, że nie mogę atakować bo sam głupio stracę punkty. Walkę trzeba było rozegrać nie siłowo, ale taktycznie. Efekt? Po pierwszych trzech minutach wynik 1:1. Bardzo niecodzienny. Zazwyczaj po pierwszej tercji po każdej ze stron widnieje już kilka punktów. Po kolejnej tercji wynik 3:2 - z przewagą dla mnie. Została tylko już ostatnia runda, w której najlepiej było nie robić nic, jak tylko przeczekać jakoś 3 minuty. Problem w tym, że w takiej sytuacji 3 minuty to bardzo dużo czasu. Mój przeciwnik - z racji desperacji - musiał atakować. I jak się okazało, robił to dość skutecznie, o dziwo. Przestraszyłem się nie na żarty, kiedy to doganiał mnie na wynik 7:6. Pozostała tylko jedna minuta, a ja miałem tylko jeden punkt przewagi. Natarcia mojego przeciwnika były na tyle nieskuteczne i desperackie, iż wynik zakończył się 10:7 - z moją wygraną. Natomiast tyle siły, ile zużyłem podczas tej jednej walki, było za wiele i już na resztę nie starczyło. Zmęczenie psychiczne i opadająca adrenalina były niemal nie do zniesienia. O ile podczas walki poziom adrenaliny miałem naprawdę bardzo wysoki i z każdym zadanym trafieniem musiałem mocno krzyknąć, by to rozładować, o tyle gdy już było po wszystkim, czułem, że prawie mdlęję. Do tego szpady zaczęły odmawiać posłuszeństwa, jedna po drugiej, co było dodatkowym stresem. W efekcie walkę o "8" przegrałem 15:11, za to z naprawdę bardzo dobrym przeciwnikiem. Mimo wszystko jestem zawodolony.

A w nocy urządziłem sobie eskapadę do Malahide. Ale o tym, to może nie teraz :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli tylko masz ochotę - skomentuj.