środa, 24 lutego 2010

Dobry dzien na dzien dobry

Pisze ta notke siedzac w pobliskiej internet cafe w Dublinie. Dzisiejszy dzien zaczalem duzo wczesniej, niz kiedykolwiek - bo wstalem o 5:30. Moja pobudka niczym z kurami spowodowana byla tym, iz powzialem postanowienie zbadania krwi w kierunku obecnosci wirusa HIV. Jak postanowilem, tak zrobilem. W ciagu zaledwie jednej minuty z kieszeni poplynelo 25 euro, a z zyly troche krwi. Usmiechnalem sie, gdy na torebce zobaczylem napis 'biohazard'. No tak, biologiczny ze mnie hazardzista, przeciez no risk - no fun. Po badaniu, z czego jestem dumny, poszedlem na syte sniadanie, zwane full irish breakfast. Tluste to i ciezkostrawne, ale za to jakie wartosciowe i niedrogie przy tym. Zmierzajac do cafe by pobyc chwile w wirtualnym swiecie, pewna starsza pani zaczepila mnie i wdalem sie w mala pogawedke na temat tego, jak to cicho dzisiejszego ranka w Dublinie. Potem wzajemne zyczenia milego dnia i szczery, zyczliwy usmiech. Wyobrazacie sobie cos podobnego w Polsce? Ja raczej nie... Zrobilo mi sie bardzo milo i cos sadze, ze dzisiaj bedzie dobry dzien. Zwlaszcza, ze mam egzaminy na supervisora w KFC. Jeden raz juz oblalem, dzisiaj moze bedzie lepiej - chociaz jezeli i tez dzisiaj mi sie nie uda, to wiem, ze nikt mi glowy nie urwie z tego powodu. A wyniki testu HIV bede znac w okolicach poniedzialku.

Bede juz konczyc. Przepraszam za brak polskich liter, ale tutejsza dublinska klawiatura nie obsluguje polskiej czcionki. Do przeczytania zatem!

poniedziałek, 22 lutego 2010

Bliskość - tak mało i tak wiele...

Bliskość drugiego człowieka obok podczas snu - to istna rozkosz. Ta świadomość, że możesz się przytulić, poczuć ciepło, ogrzać się wykonując jakże prozaiczną czynność - jest naprawdę nieziemska. Bliskość drugiego człowieka obok mnie daje mi niesamowite poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie jest dla mnie dowodem, że człowiek nie jest stworzony do samotności. Ja bynajmniej na pewno nie jestem.

Bardzo lubię patrzeć na Niego. Tak po prostu. Być może to tylko pozory, bądź zwykła ludzka życzliwość, uczynność i polska gościnność - ale te pytania co 15 min czy jestem głodny, czy chcę coś się napić, czy mi dolać wina do kieliszka - stwarzają atmosferę troski o dobro drugiego człowieka. Kiedy kręci się po kuchni, rozładowuje zmywarkę, by załadować ją od nowa, kiedy zabawia małego bobaska, kiedy dzieli się tym co ma z tymi, co mają trochę mniej - to wszystko sprawia, że lubię go obserwować, patrzeć. Buziak na powitanie i na do zobaczenia. I te bardziej intymne chwile, skryte w alkowie jego sypialni. Zapach ciała. Rozczochrane włosy. Dość twardy zarost na policzkach i brodzie. I te ciągle uśmiechające się, szafirowe oczy, ukryte za powłoką cienkiego szkła...

poniedziałek, 15 lutego 2010

East of Ireland i nocne eskapady

No więc, wczoraj byłem na zawodach szermierczych w Dublinie. Zawody jak na Irlandię bardzo liczne. Liczba zawodników w ilości 28 była dość wystarczająca, by zawody te uzyskały pewną rangę i poziom. W eliminacjach grupowych poszło mi nie do końca tak, jak tego po sobie oczekiwałem. Tylko 2 wygrane walki z 6. No cóż, gdy robi się głupie błędy, to człowiek sam się nadziewa na szpadę przeciwnika. W efekcie po walkach grupowych miałem miejsce 19. Pierwsza walka w eliminacjach bezpośrednich "o 16." była dla mnie jedną z najcięższych w mojej karierze sportowej. Walczyłem z pewnym jegomościem, leciwym już nieco, niższym ode mnie sporo - jednak w swoim fechtunku bardzo sprawnym. Walczyłem z tym przeciwnikiem już w fazie grupowej, więc miałem pewne rozeznanie i taktykę walki. Otóż, osoba ta jest chyba z racji swojego wzrostu bardzo defensywna. Ale za to obrona, zasłony, przeciwzasłony, a przede wszystkim odpowiedzi na nie - są mało powiedzieć trafne. Są niemal perfekcyjne. Dlatego też wiedziałem, że nie mogę atakować bo sam głupio stracę punkty. Walkę trzeba było rozegrać nie siłowo, ale taktycznie. Efekt? Po pierwszych trzech minutach wynik 1:1. Bardzo niecodzienny. Zazwyczaj po pierwszej tercji po każdej ze stron widnieje już kilka punktów. Po kolejnej tercji wynik 3:2 - z przewagą dla mnie. Została tylko już ostatnia runda, w której najlepiej było nie robić nic, jak tylko przeczekać jakoś 3 minuty. Problem w tym, że w takiej sytuacji 3 minuty to bardzo dużo czasu. Mój przeciwnik - z racji desperacji - musiał atakować. I jak się okazało, robił to dość skutecznie, o dziwo. Przestraszyłem się nie na żarty, kiedy to doganiał mnie na wynik 7:6. Pozostała tylko jedna minuta, a ja miałem tylko jeden punkt przewagi. Natarcia mojego przeciwnika były na tyle nieskuteczne i desperackie, iż wynik zakończył się 10:7 - z moją wygraną. Natomiast tyle siły, ile zużyłem podczas tej jednej walki, było za wiele i już na resztę nie starczyło. Zmęczenie psychiczne i opadająca adrenalina były niemal nie do zniesienia. O ile podczas walki poziom adrenaliny miałem naprawdę bardzo wysoki i z każdym zadanym trafieniem musiałem mocno krzyknąć, by to rozładować, o tyle gdy już było po wszystkim, czułem, że prawie mdlęję. Do tego szpady zaczęły odmawiać posłuszeństwa, jedna po drugiej, co było dodatkowym stresem. W efekcie walkę o "8" przegrałem 15:11, za to z naprawdę bardzo dobrym przeciwnikiem. Mimo wszystko jestem zawodolony.

A w nocy urządziłem sobie eskapadę do Malahide. Ale o tym, to może nie teraz :)